You are currently viewing Turcja – Ararat (5165 m n.p.m.)

Turcja – Ararat (5165 m n.p.m.)

– Hello!

– Where are you from?

– Poland

– Ah, Lewandowski!

 

Ewentualnie jeszcze zostanę podpytany co robię i gdzie jadę w Turcji, ale bez większej dociekliwości. W południowo-wschodniej Turcji takie dialogi to norma. Przed większymi, ale też mniejszymi osadami czy pilniej strzeżonymi obiektami znajdują się posterunki z żołnierzami w pełnym rynsztunku i wozem bojowym nieopodal. Ponoć ich głównym celem jest zwalczanie przemytu.

 

Kraj: Turcja
Najwyższy szczyt: Ararat (5165 m n.p.m.)
Data wyjazdu: 18 IV – 17 VI 23
Dzień zdobycia szczytu: 12 VI 23

·      Wracając w czerwcu z Gruzji do Polski wypatrywałem dnia pogody na najwyższym szczycie Turcji. To się pojawiło i postanowiłem to wykorzystać

·      Ararat zdobyłem ok. 9:00, po całonocnej akcji szczytowej

·      Wyjście nocą, ze względu na warunki śniegowe, było jedyną rozsądną decyzją

Przed Dogubayazitem taki posterunek również się znajduje. Do podnóża Agri Dagi już nie, choć pierwotnie źle skręcając – o dwa kilometry dalej – przebyłem kolejną “kontrolę” i small talk w tym stylu. Po chwili musiałem wyjechać stamtąd, bo między dwoma równoległymi drogami, mimo sugestii czeskich map, przejścia nie było. Celowo, kopce widać powstały w tym celu, by i nawet Punto im nie mogło sprostać.

Dzień 0

Tego dnia miałem ponad 5 drogi jazdy którą, mimo szczerych chęci, zacząłem wcześnie. Uroki spania w namiocie często wymuszają pobudkę zgodnie z cyklem dnia; w tym przypadku była to 7:00. Późniejsze dosypianie nie miało sensu ze względu na upał. Godzinę drogi później wiłem się już przełęczami przekraczającymi 2500 m n.p.m. i tam pewnie pospałbym dłużej, ale tej nocy nie miałem już sił jechać dalej. Finał Rolanda Garrosa i kolejka na granicy sprawiła, że namiot zacząłem rozkładać dobrze po północy.

Do podnóża Araratu przybyłem ok. 15:00. Było dokładnie tak, jak przewidywała prognoza i szczytu wulkanu… w ogóle nie ujrzałem. Wierzchołek stale mniej lub bardziej przykryty był swoistą czapką z chmur, a na dole na przemian dostawałem fale deszczu i słońca. Wszystko to z pobrzmiewającą burzą w tle.

Ulokowałem się dwa kilometry przed parkingiem z którego na szczyt jest już zaledwie 10 kilometrów z niebagatelnymi 3000 metrami w pionie. Mentalnie nastawiałem się na maraton, ale droga odbijająca z asfaltu okazała się być w naprawdę świetnym stanie, dostępną praktycznie dla każdego rodzaju samochodów.

W czasie oczekiwania do wieczora zdążyło pozdrowić mnie kilka samochodów i pasterzy. Przyjechałem z lekkimi obawami spowodowanymi opiniami nt Kurdów, moich osobistymi doświadczeniami z nimi i faktem, że jestem w strefie przygranicznej, ale – przynajmniej do momentu rozpoczęcia zdobywania szczytu – nic nie zapowiadało nieprzyjemności ze strony ludności. Wrzuciłbym nawet selfie z pasterzami na kucykach dla uwiarygodnienia tego akapitu; niestety po propozycji wspólnego zdjęcia okazało się, że resztki baterii w GoPro już na to nie pozwolą.

Dzień 1 (i w sumie drugi też)

Ostatecznie rozpocząłem kilometr przed „parkingiem”, bo jeszcze nie zdołałem podnieść swojego Punta. Było to w Cevirme na 2100 metrach. Pierwotnie myślałem o wyjściu między północą, a 1:00, ale… tak czy tak noc byłaby zarwana, “sen” mógłby zadziałać bardziej rozleniwiająco, więc zacząłem o 22:30.

Do wysokości ok. 3500 metrów nie działo się nic wartego uwagi. Kamienie, brak śniegu, widoków (za dnia w sumie też). Pierwsze płaty śnieżne zaczęły się pojawiać na 3100 m, a takie, po których było trzeba już przechodzić – 400/500 metrów później.

Wtedy zaczął się też bardziej wymagający, mixtowy fragment. Część pokonywało się po oblodzonych kamieniach, część po śniegu i istotną rolę odgrywał fakt, że wszystko to działo się w nocy. W śniegu zapadłem się rzadko, co znacznie ułatwiło przejście tego fragmentu.

Z czasem kamieni zaczęło ubywać, pojawiły się już pierwsze zaśnieżone żleby, a wraz z nimi – grupy piechurów z przewodnikami. Światełka czołówek wychodzących z obozu na wysokości 3700 m n.p.m. widziałem już od dłuższego czasu, a finalnie dopadłam je na ok. 4000 metrów.

Później zaczęła się już najciekawsza część wyprawy.

Coraz mniej tlenu, coraz więcej bólu

Wysokość 4000 m n.p.m., ze względu na niższe ciśnienie, zapewnia jedynie połowę tlenu dostępnego na poziomie morza (12% zamiast 21%). Na każde 1000 metrów jest go o 2% mniej co już czuć w płucach. I ogólnie w całym organizmie.

Pięknie to widać w statystykach garminowych, bo gdy pierwsze kilometry leciały po kilkanaście minut, to te szczytowe zajmowały… ponad godzinę. Powolne kroki, ciężki oddech, coraz bardziej piekące słońce. Ostatnie tysiąc metrów była niczym ostatnia dycha na maratonie.

Z obozu wyszły dwie międzynarodowe grupy po kilkanaście osób każda. Podpiąłem się przez moment do nich i po nawiązaniu kilku znajomości i przecieraniu szlaku wraz z przewodnikiem, ruszyłem już sam na górę. Trochę zmniejszyła się widoczność, przez co stale doznawałem pięknego uczucia wchodzenia na „finalne” wzniesienie, które cały czas okazywało się jednak nie tym finalnym. Niemniej jednak, po 10 i pół godzinach znalazłem się na Dachu Turcji!

5165 czy 5137 m?

Na szczycie czekała mnie dość miła niespodzianka, bo jakieś 3 minuty przed nim, w jednej chwili, znikły wszystkie chmury. Wtedy też zobaczyłem resztę zdobywców gór, którzy szli bardziej jak to ustawa nakazywała. Ich ślad prowadził bardziej bezpośrednio na szczyt, mój szedł takim bypassem z prawej strony.

Będąc na Araracie, atrakcją poza widokami jest tabliczka z wysokością i nazwą góry, która pokazuje więcej metrów niż się spodziewałem. Mapy i wysokość z pogody pokazywały mi 5137 metrów, natomiast info z góry pokazuje o 28 metrów więcej. Jako, że wyżej jeszcze nie byłem, nie kwestionuję tego!

Spędziłem może 10 minut na szczycie, po czym ruszyłem w dół. Wszystkie przymarznięte kończyny na szczęście odtajały mi po chwili, poza dużymi palcami, których czułość od czasu listopadowego Mont Blanca jest trochę wątpliwa. Ból głowy, który pojawił się na ostatnich metrach, zelżał trochę szybciej, bo potrzymał tylko do następnego ranka.

Powrót

Jak się okazało, moje wcześniejsze wyjście było świetną decyzją. W ciągu dnia topiący się śnieg znacznie utrudnia poruszanie się i o ile w dół jest ono jeszcze względnie znośne, to w górę byłoby ekstremalnie uciążliwe. To właśnie przez warunki śniegowe nie wróciłem tą samą trasą, a grupy z przewodnikami wychodzą w środku nocy.

Zapadając się po pas, idąc wśród skał, dość łatwo byłoby o np. złamanie nogi. W tym przypadku bezpieczniejszą opcją było zejście w kierunku bazy organizowanych wypraw. Prowadził do niej szeroki żleb, z którego części udało mi się jeszcze zjechać… wiadomo na czym.

Później pozostało mi już kilka kilometrów już w suchym terenie, w kilkudziesięciu stopniach i niebezpieczeństwem nadziania się na psy pasterskie.

W pigułce, zapamiętaj że…

·       Ararat jest górą prostą technicznie i nie wymaga czekana. W połowie czerwca śnieg zaczął się od 3500 metrów.

·       Na Ararat oficjalnie wymagane jest wyjście z przewodnikiem, który ogarnia również permit. Permit podobno kontrolowany jest w okolicy bazy, którą moja droga omijała.

·       Planując wyjście najlepiej zorganizować je tak, by na szczycie być do 10:00. Później topiący się śnieg znacznie utrudnia ekspedycję.

Log z zegarka: https://connect.garmin.com/modern/activity/11325916725